+4
radionx 16 lutego 2017 00:21
Jakoś nigdy nie miałem zacięcia do pisania relacji z podróży, ale z wiekiem różne dziwne pomysły do głowy przychodzą :D Do tego czas do kolejnego wyjazdu mocno się dłuży. Jeszcze prawie 3 miesiące do wyjazdu do Wietnamu, a przeloty i noclegi zaklepane, przewodniki już przeczytane, plan podróży wstępnie ustalony i co tu robić? To padło na odświeżenie wspomnień z poprzedniego wyjazdu, od którego minęło już niestety prawie 2 lata. Relacja będzie więc lekko „nieświeża”, ale może jeszcze nie całkiem pokryta patyną.

Skąd pomysł na Kolumbię? Czysty przypadek. W wakacje 2014 zastanawiałem się czy promocja Emirates na Filipiny w okolicach 2.300 PLN jest wystarczająco dobra, gdy na f4f wyskoczyło info o tanich lotach do Bogoty. Aż szkoda nie wziąć. Kraków – Bogota – Kraków za 1.350 zł na marzec 2015 :) No to wziąłem. Jakieś 3 miesiące przed wylotem dostaję wiadomość od Flipo, że odcinek lotu powrotnego z Nowego Jorku mam przełożony o 1 dzień, co wydłużyło czas przesiadki z 2 do 26 godzin. Sama radość – dołożyli mi jeszcze wymarzony stopover :)

Kilka miesięcy czekania i w końcu lecę. Już w samolocie do Newark okazuje się, że z promocji skorzystało wielu rodaków. Oni ciągnęli jednak od razu nad morze, a mnie na start zamarzyła się amazońska dżungla. Być tak blisko i nie zobaczyć?
Lądowanie wieczorem w Bogocie. Przy wsiadaniu do hotelowego busa okazuje się, że część Polaków także wybrała hotel niedaleko lotniska - Bogota on holidays – w cenie 78.000 COP za noc (wtedy około 110 PLN). Po długiej podróży potężne okratowanie hotelu i samego wejścia, a także wszystkich sąsiednich budynków, lekko zniechęca do nocnej eksploracji okolicy, a do centrum daleko.

P1040116.JPG



Rankiem czeka mnie przelot do Leticii z liniami Avianca. Jeszcze wymiana kasy na lotnisku krajowym i znów, po tylu latach przerwy, zostałem milionerem!!! Przy wymianie pan najpierw wyciągnął grube nominały, potem je schował i wyciągnął drobne i liczył, liczył… aż dostałem cały plik. I jak ja zacząłem liczyć, to nagle słyszę, że się pomylił i podsuwa brakujące kilkadziesiąt tysi. Ciekawa pomyłka - ja jeszcze nie doszedłem do połowy pliku, a on już wiedział ile brakuje. Od innych spotkanych później na trasie rodaków dowiedziałem się, że mieli dokładnie tak samo :o

Leticia. Infrastruktura lotniska nie oszałamia :) Jeszcze tylko opłata za wjazd do Departamentu Amazonas i jestem w drodze do hotelu. Hotel Villa Palma całkiem przyjemny i za jedyne 75.000 COP za noc z wliczonym śniadaniem. No i co rzadko spotykane – właścicielka hotelu mówi po angielsku (drugi raz taki komfort miałem dopiero w Bogocie). Sama Leticia? Szału nie ma. Jak widać poniżej. Za to ryba pirarucu (nie mylić z piranią) z ryżem i jakimiś chipsami z bananów – pycha! No i najważniejszy towarzysz podróży ;) Do wyboru puszka czerwona lub złota.

P1040127.JPG




P1040131.JPG




P1040133.JPG




P1040134.JPG




P1040129.JPG



-- 16 Lut 2017 01:30 --

Leticia, to miejsce spotkania trzech granic. Tą z Peru będę przekraczał na łodzi. Ale wypada też postawić nogę w Brazylii, więc biorę tuk-tuka i za jakieś 7.000 COP ląduję w Tagandze. Z tej strony Amazonka wygląda poważniej. W hotelu umawiam załatwienie dwóch wycieczek. Jeden dzień łodzią po Amazonce i drugi już pieszo do dżungli.

P1040141.JPG



Rano pakuję się do motorówki razem z miejscowymi i rodziną z Argentyny, z której pani zna trochę angielski, co ułatwi mi przyswajanie wiedzy, bo przewodnik oczywiście ani hu-hu w innym niż hiszpański. Widoki piękne. Amazonka już olbrzymia, a przecież do jej ujścia jeszcze ogromny szmat drogi. Pierwszy przystanek – Wyspa Małp, których są tu nieprzebrane tłumy. Główna atrakcja – zdjęcia. Jak ktoś chce na zdjęciu mieć na sobie całą gromadkę tych małych stworków, to przewodnik podsuwa na moment obranego banana w okolice głowy delikwenta. Efekt gwarantowany!

P1040167.JPG




P1040173.JPG




P1040183.JPG




P1040187.JPG




P1040198.JPG



Kolejna wyspa – obiad. Klasyk. Ryba i chipsy z bananów. Z jedzeniem trzeba się spieszyć, bo papugi porywają je bezpośrednio z talerza. Komu zabrały, jego strata. Za to na rzece, chyba najpiękniejsze okazy flory. Wiktoria królewska. Jej talerze osiągają ponad 2 metry średnicy i podobno mogą udźwignąć dziecko lub lekkiego człowieka. Tego ostatniego nie sprawdzałem tym bardziej, że do lekkich nie należę :) Ale rozmiary rzeczywiście imponujące.


P1040224.JPG




P1040216.JPG




P1040217.JPG



-- 16 Lut 2017 01:36 --

Puerto Narino. Dostęp tylko od strony wody, a znak szczególny to brak dróg i samochodów. Tylko wąskie ścieżki. Miejscowe centrum handlowe nie oszałamia ani wyglądem, ani zaopatrzeniem ;) Główna atrakcja, to robienie zdjęć z wieży widokowej, na którą wstęp jest oczywiście płatny. Miejscowa młodzież nie ma tu lekkiego życia – gra w piłkę stanowi niemałe wyzwanie. Ostatnia atrakcja w drodze powrotnej – różowe delfiny. Nawet kilka udało się zobaczyć, ale ani jednego sfotografować, żeby było widać coś więcej niż rozbryzg wody.

P1040230.JPG




P1040233.JPG




P1040247.JPG




P1040248.JPG



Wyprawa piesza do dżungli wypada znacznie mniej ciekawie niż Amazonka z poziomu pokładu. Spotykam się z przewodnikiem (oczywiście ani słowa po angielsku) i czekamy na kolejne osoby. Dociera jeszcze 3-osobowa rodzina Kolumbijczyków i w drogę. Po około pół godziny wędrówki kończy się ścieżka a zaczyna droga przez wodę i błocko. Dobre kilka kilometrów wędrowania po rzuconych na wodę pniach ściętych drzew. Jest ślisko i chwiejnie, ale upadek grozi co najwyżej skąpaniem, co też każdy doświadcza niejednokrotnie. Na początku przejścia przewodnik kazał dokumenty i elektronikę umieścić z kieszeni w plecaku i to jak najwyżej. Stało się jasne po co, ale i tak nie wszystkim pomogło. Kiedy na jednym z pni w poślizg wpada kolumbijska głowa rodziny, przewodnik stara się go złapać i obaj lądują w wodzie, ale tym razem na główkę. Od tego momentu ich telefony suszą się już w moim plecaku. W końcu bagno znika i dalej już śmigamy przez las. Nawet niezbyt gęsty. Docieramy do wioski, to nasz cel wyprawy. Miejscowy szaman opowiada coś rodzinie z Kolumbii. Ja i tak nic nie rozumiem, więc zostaje mi przyglądanie się procesowi suszenia i rozdrabniania liści koki. Powstanie z tego „zielona mamba” do żucia. Same liście jeszcze OK, ale (chyba jako jakiś katalizator) wspomagają żucie jakimś starym, rybim(?) tłuszczem. Smród tego cuda zwala z nóg, więc w przeciwieństwie do miejscowych częstuję się samym proszkiem (efekt żaden). W tym czasie na prowizoryczny ruszt trafiają ryby, które przewodnik przytargał tu w siatce aż z Leticii. Razem z ryżem i bananami są zawijane w liście palmy i taki pakiet ląduje ostatecznie na gorąco przed nami do jedzenia. W drodze powrotnej towarzyszy nam szaman, a droga tym razem nie prowadzi już utartymi ścieżkami. W ruch idą maczety. Z wyjaśnień na temat mijanych roślin nie rozumiem nic - ni w ząb :) Moim głównym zajęciem jest odganianie się od chmary komarów i psikanie muggą (wyszło pół opakowania w kilka godzin, bo przy tym klimacie i tak wszystko od razu spływa ze strumieniami potu). Chemia? Biorę, ale tylko do plecaka „na wszelki wypadek”. Tym bardziej staram się upolować każdego, zanim dziabnie. Wycieczka dobiega końca. Jako atrakcja może być, ale mnie żadnej części ciała nie urwała. Dużo bardziej polecam rzekę :D

P1040258.JPG




P1040261.JPG



Czas pożegnać Leticię. Oczywiście drogą powietrzną, bo wodą da się dostać tylko do Peru i Brazylii, a lądem nigdzie. Choć na ulicach jest kilka taksówek, to samochód jest tutaj rzadkim widokiem. Po co kupować, jak daleko nim nie zajedziesz :) Teraz czas na morze. Przelot do Santa Marta i od razu przejazd do miejscowości Taganga.
W drodze do klepniętego dzień wcześniej przez booking hotelu zastanawiam się czy nie kazać taksówce zawrócić. Asfalt się już skończył, dziury jak stodoła, naokoło rozpadające się mury z graffiti i ciemno choć oko wykol. Dojeżdżamy do zardzewiałej bramy. Wszystko pozamykane. Żywej duszy. Dzwonek nie działa, no to taksówkarz tłucze w tą bramę. W końcu zjawia się jakiś właściciel i dostaję się do pokoju. Wyjaśnia się kwestia ciemności. Nie ma prądu w całej Tagandze i już pewnie nie będzie do rana. W pokoju malutkie okno wychodzi tylko do jakiejś studzienki. Klima z oczywistych względów nie działa. Gorąc. A za to na zewnątrz hula wiatr i słychać jakieś latające blachy i inne śmieci. Mam nadzieję, że budynek do rana się nie rozleci…
Nad ranem w świetle słonecznym hotel znacznie zyskuje. Może nie urody bo mury nie wypiękniały. Ale sam pokój jest przyzwoity, dziedziniec porośnięty piękną roślinnością, a sam właściciel serwuje pysznego omleta z kawą i świeżo wyciskanym sokiem (śniadanie w cenie). I jeszcze jeden plus hotelu Taganga Dive Inn (84.500 COP za noc ze śniadaniem) – do morza maksymalnie ze 150 m. Sama plaża w Tagandze przeciętna. Deptak przy plaży krótki, ale jest gdzie zjeść. Racząc się na plaży widokiem fal i czerwonym Club Colombia, spotykam rodaków ze Śląska. Wybierają się jutro do Parku Tyrona. Ten cel znajdował się na mojej liście must see, więc umawiamy się na wyjazd (a raczej rejs) kolejnego dnia.

P1040280.JPG




P1040290.JPG




P1040296.JPG



-- 16 Lut 2017 01:43 --

Kupuję rano bilety na motorówkę i czekam aż zbierze się reszta towarzystwa. Są znajomi rodacy, obładowani sprzętem campingowym (namiot, palnik, butla) i zapasami jedzenia, w tym kratownicą jajek. Ale i reszta międzynarodowego towarzystwa dźwiga podobne toboły. Większość wybiera się tam na kilka dni, a ceny jedzenia na jedynym campingu podobno zwalają z nóg. Ja jadę tylko na kilka godzin, więc wystarcza 20l plecaczek, w którym i tak królują butelki z wodą mineralną. Łajba jest prosta z ławkami pod burtami (na zdjęciu poniżej), ale za to ma 2 pokaźne silniki. Nasz sternik zresztą ochoczo korzysta z ich mocy i nas nie oszczędza. Łódka pruje z dużą prędkością skacząc po falach, a nami trzepie jak w wirówce. Po dopłynięciu na miejsce wszyscy są nieźle poobijani, a i ja mam wrażenie, że żaden z narządów wewnętrznych nie pozostał na swoim miejscu. W parku już czekają pracownicy z biletami wstępu do kupienia, które do tanich nie należą i cena jest także niezależna od długości pobytu. Za to plaża jest idylliczna, a widoki przepiękne. Na campingu nie trzeba mieć swojego namiotu – stoją rozłożone do wynajęcia. Ceny w barze rzeczywiście wyższe niż gdzie indziej. Po paru godzinach relaksu trzeba się niestety znowu pakować do łodzi. Sternik chyba spieszy się do domu i gna jeszcze szybciej niż poprzednio :(

P1040299.JPG




P1040309.JPG



Przedłużam pobyt w Tagandze, rezygnując z noclegu w Santa Marta, które postanawiam zwiedzić w ciągu krótkiego wypadu za dnia. I cieszę się potem z tej decyzji, bo to w sumie raczej dziura bez ciekawszych obiektów, ale może miałem za mało czasu na odkrycie jej schowanego gdzieś piękna ;)

P1040354.JPG




P1040357.JPG



Kupuję niedrogi bilet na busika z Tagangi do Cartageny de Indias. To kolejny z punktów must see, w którym chcę spędzić najwięcej czasu, bo aż 4 noce. Po drodze widać biedę w obszarach miejskich. Jednoizbowe domki z czego popadnie, otwarte na przestrzał z uwagi na upał, świecą po drodze prawie pustymi wnętrzami. Bieda, biedą, ale te zwały śmieci naookoło domków, to już ich własna zasługa. Na zdjęciu akurat śmieci nie widać, ale możecie mi wierzyć na słowo, że ich tam nie brakuje.

P1040371.JPG



Cartagena de Indias nie rozczarowała mnie ani trochę. Miasto w pełni zasługuje na swoją turystyczną sławę. Szczególnie historyczne centrum. Zabytkowe, bajecznie kolorowe i urzekające. Na pierwsze 2 noclegi udaje mi się zarezerwować hotel w samym centrum historycznym. Fantastyczna lokalizacja, super śniadania, elegancki serwis. Szał ciał i uprzęży. Ma to też przełożenie na cenę 127.500 COP za noc ze śniadaniem. Włóczę się pięknymi uliczkami miasta i murami fortyfikacyjnymi przy morzu. Wybieram się na wymagającą w tym upale wycieczkę pod górę do jednej z twierdz broniących kiedyś miasto przed piratami – Castillo de San Felipe de Bajaras. Ale znowu, dla widoków z góry, warto. Wieczorem udaję się położonej na murach Cafe del Mar. Ceny w niej tak wysokie, jak widoki piękne. Zresztą cała Cartagena się ceni (przynajmniej w centrum). Przystanek na jedzenie. Tym razem odpuszczam rybę, bo trochę stęskniłem się za pizzą. Lokal przeciętny. Pizza mała i niedobra. Świeżo wyciskany sok dobry. Rachunek niedobry, około 40 tysięcy COP :(

P1040386.JPG




P1040393.JPG




P1040403.JPG




P1040407.JPG




P1040419.JPG




P1040425.JPG




P1040488.JPG




P1040525.JPG



-- 16 Lut 2017 01:50 --

Po dwóch dniach takiej włóczęgi czas opuścić centrum (w hotelu nie było już wolnych miejsc na kolejne dni) i przeprowadzić się do położonego po drugiej strony muru hotelu San Felipe. Cena z innej bajki już „tylko” 80.750 COP za noc, ale wliczone w cenę śniadanie to okropne i niejadalne mamałygi. Sam hotel bardziej wykorzystywany chyba przez miejscowych biznesmenów w podróży niż turystów. Czas wyskoczyć na Playa Blanca. Nie miałem tego jakoś specjalnie w planie, ale przechodząc obok portu widziałem, że cieszy się zainetersowaniem. Niestety nie kupowałem biletu wcześniej, więc teraz muszę czekać 2 godziny upale aż odpłynie moja łódka, na którą był pierwszy wolny bilet w kasie. Cienia jest mało, a chętnych do korzystania z niego dużo. Łódka podobna jak w Parku Tyrona, tyle że zamiast drewnianych ławek po bokach są pojedyncze luksusowe fotele. Luksusowe o ile się na nie załapie. Na mnie wypadło siedzenie na schowku na dziobie. Silniki były jeszcze większe a sternik jeszcze szybszy. Potem już tylko mogłem się dziwić, że narzekałem na rejs do Parku Tyrona. Tamto to był Pikuś, Pan Pikuś. I nie żebym coś miał przeciwko łódkom, bo nawet jestem z zamiłowania i uprawnień żeglarzem. Bajeczne plaże zrekompensowały niedogodności podróży. Tylko mogłem zazdrościć tym, którzy wysiadali na nich ze sprzętem campingowym na kilka dni. Najlepszym punktem imprezy był dłuższy przystanek na wyspie przy rafie i snorkeling. Woda kolorystycznie zbliżona do turkusu w Tajlandii. Pod wodą może już nie tak bajecznie, jak na rafie przy tajskich wyspach, ale nadal cudownie. Chyba nie mają zbyt wielu takich miejsc, bo łodzi było multum, a pływających niezły tłum. Na koniec przejazd na Playa Blanca – głowny cel podróży, ale akurat najmniej ciekawy. Co z tego, że plaża piękna jak komercyjna i zatłoczona. Pomimo tego było warto!

P1040537.JPG



Przelot do Bogoty, tym razem liniami LAN i czas na ostatni punkt programu – stolicę. Tym razem hotel w centrum – Regina za 109.000 COP za noc ze śniadaniem. W portierni znali angielski na tyle, że udąło mi się dowiedzieć o lokalizacji pokoju na „fifth flower”. Hotel okratowany, zamykany, wstęp na dzownek. To zresztą standard przez cały czas wyjazdu za jedynym wyjątkiem – Leticii. W drodze z lotniska budyki i osiedla nie tylko okratowane, ale część otoczona także drutami pod napięciem. Połączenia ze wspornikami jak przy liniach wysokiego napięcia zdradzały, że ogrodzenie jest nietypowe, a tablice ostrzegawcze wyjaśniły zagadkę. W sumie to nie wiem, czy to już tylko pozostałość z lat wcześniejszych, czy nadal jest tam tak niebezpiecznie. W centrum trudno stwierdzić, bo w dzień i w nocy patrolują go tłumy policjantów i żołnierzy z bronią maszynową.
Na start plac Bolivara (zresztą chyba w każdym mieście główny plac nosi jego imię). Kościoły z zewnątrz i wewnątrz. Pałac prezydencki. Wspinaczka stromymi uliczkami Bogoty wśród kolorowych kamieniczek. Uliczni sprzedawcy oferujący zamiast hot dogów chipsy z bananów w każdym kształcie i rozmiarze. Na deser muzeum złota. Jest bogato. Naocznie można się przekonać, dlaczego Hiszpanie tak upodobali sobie podbój tego kawałka świata, a pan Drake postanowił uszczknąć im kawałek tortu. Na koniec zakupy – paczki i paczuszki kawy Juan Valdez. Kawa pyszna, ale cała ta sieć jest pod turystów i tania nie jest.

P1040572.JPG




P1040619.JPG




P1040629.JPG




P1040650.JPG



Ostatni punkt programu. Podarowany przez przewoźnika stopover w Nowym Jorku. Pociągiem z lotniska w Newark na Manhattan. Zarezerwowany hostel w okolicach Central Parku. I tu od razu mogę się odczepić od cen w Kolumbii. HI NYC Hostel – warunki średnie, pokój wieloosobowy, o śniadaniu w cenie nie ma co marzyć, a kłódkę do szafy jak nie masz swojej kup w recepcji za kilka USD – cena 68 USD za noc. Pierwszy pomysł idę piechotą do hostelu, to już coś zobaczę. Początek kwietnia w Nowym Jorku pogodowo dość odległy od Kolumbii. Przewiany i zziębnięty wymiękam po jakichś 30 przecznicach i łapię żółtą taksówkę. Wieczór i poranek wykorzystuję na obskoczenie jak największej ilości miejsc. Jest pięknie, ale wrócę tu kiedyś w cieplejszym okresie. Czas na samolot i powrót do domu.

P1040696a.jpg




P1040724.JPG




P1040751.JPG



-- 16 Lut 2017 01:52 --

Podsumowanie:

Ceny umiarkowane, zbliżone do naszych. Raz taniej, raz drożej, ujdzie. Wstęp do muzeum złota – tanio.

Hotele, biorąc pod uwagę standard i lokalizację, taniej niż u nas. Daleko im do cen z Azji płd.-wsch., ale wg mnie nie jest źle. Podróżowanie w pojedynkę mocno podnosi wydatki na ten cel. Pokoje na ogół, to i tak dwójki, a czy jedna czy dwie osoby cena ta sama (no może odliczą jedno śniadanie). Nie brałem hoteli z jakiejś górnej półki, ale też i nie dziady. Główne kryteria: lokalizacja, duża ilość ocen i średnia ocena w okolicach co najmniej 8 na booking. Z kraju rezerwowałem tylko przeloty i pierwsze 2 hotele. Wszędzie było wi-fi i dalsze rezerwacji już na miejscu na 1 dzień przed zmianą lokalizacji.

Bezpieczeństwo. Trudno powiedzieć. Zabezpieczenia budynków wskazują, że za dobrze chyba nie jest. Ja nie spotkałem się z żadną niebezpieczną sytuacją. Miejsca popularne turystycznie w dużych miastach są na ogół mocno strzeżone. Nie pchałem się też w tereny kontrolowane przez FARC, czy inne guerilla. Zrezygnowałem także z długich, nocnych przejazdów autobusami. Nawet nie tyle dla samego bezpieczeństwa, co z uwagi na odległości. Samolotem szybciej, a linie LAN i Avianca całkiem przyzwoite.

Co bez żalu mógłbym skreślić z listy? Tylko Santa Marta.
Co z żalem na tej liście się nie znalazło? Villa de Leyva, San Gil, Medellin, plantacje kawy i Ciudad Perdida (tu najdłużej się wahałem, ale trek trwał zbyt długo i niewiele czasu na resztę by zostało).

A odnosząc się do tytułu, co z tym hiszpańskim? Ja nauczyłem się przed wyjazdem: dzień dobry, do widzenia, dziękuję, przepraszam i liczyć. Starczyło. Znajomość angielskiego u nich? Słaba, a najczęściej żadna (wyjątki Leticia i Bogota). Na migi też się wtedy da. Na pewno straciłem trochę informacji od przewodników, no i miejsce przy wyjściu awaryjnym na przelocie wewnętrznym. Przy check-in zorienowali się, że nie znam hiszpańskiego (co nie było trudne), bilet został przedrukowany, a więcej miejsca na nogi poszło się bujać. Niemniej wyjaśnienia, że ktoś nie chce jechać, bo nie zna hiszpańskiego…

KONIEC

Dodaj Komentarz

Komentarze (6)

robaku 16 lutego 2017 01:14 Odpowiedz
Chipsy nie z bananów a z platanów:) ale wyglądają jak banany owszem. Jak są swieże to bardziej wytrwane im bardziej dojrzałe tym słodsze.
ewaolivka 16 lutego 2017 07:37 Odpowiedz
Dobra, rzeczowa relacja :). Przyjemnie się czytało.
macq91 16 lutego 2017 07:51 Odpowiedz
Świetna relacja. Czytając ją odżyły wspomnienia z mojej wyprawy sprzed kilku lat.
radionx 16 lutego 2017 09:57 Odpowiedz
Dziękuję za pozytywne opinie :) Widzę, że zawaliłem z wielkością zdjęć. Nie wiedziałem, jak to ustawić. W edytorze tekstu były OK, a tu są ogromne. Podglądnąłem dopiero teraz w innych relacjach i wychodzi mi, że taki rozsądny rozmiar jest dopiero przy 100 KB :(
lapka88 16 lutego 2017 10:13 Odpowiedz
Super relacja i fajne zdjęcia :) Kolumbia kolejnym krajem do odwiedzenia :D
cypel 16 lutego 2017 11:00 Odpowiedz
Dobra relacja, nieszablonowy kierunek. Czaję się na Kolumbię od jakiegoś czasu, ale ceny przelotów nieprzyjazne. 1350 pln z Polski to rewelacja.